13 lip 2008

Meltemi, Warszawa (**)

Moja przyjaciółka wróciła parę dni temu z Grecji, więc postanowiliśmy się spotkać, żeby mogła podzielić się choć szczyptą wrażeń. A skoro opodal jej domu znajduje się grecka restauracja, to gdzież indziej usiąść? Meltemi, przy parku Szczęśliwickim, jest jedną z restauracji państwa Kręglickich, którzy rozrzucili po stolicy kilka smaków z różnych stron świata.

Średniej wielkości wnętrze urządzone jest spokojnie, lekko nawiązując do stylistyki tawerny, choć gdyby nie akwarium i motyw rybek tu i ówdzie, łatwo o tym zapomnieć. Okna na park wpuszczają sporo światła, dzięki czemu przestrzeń restauracji tym bardziej nie przytłacza. Wydaje się być czysto, choć chwytając za krzesło odniosłem wrażenie nieokreślonej lepkości - może to tylko niefortunnie dobrana farba?

Po wejściu zwróciliśmy uwagę przechodzącej kelnerki, dzięki czemu wskazano nam bez wielkiego entuzjazmu wybór stolików. Dość duży, bo zajęta była może piąta ich część. Przy pierwszej wizycie nie spodziewam się, że obsługa rzuci się na mnie z otwartymi ramionami, ale udawany uśmiech i zainteresowanie zdobywają punkty. Ostentacja niekoniecznie.

Przy wręczaniu menu kolejne zmartwienie - dostaliśmy karty i... to wszystko. Nawet w Sphinksie kelnerzy zadają sobie trud zostania chwilę przy stole i polecenia jakiejś potrawy. Tu najwyraźniej liczy się na obycie klientów. Ale pal sześć, umiem czytać i niejedno w życiu zjadłem - potrafię coś sobie wybrać. Tylko niech ktoś przyjmie zamówienie. Tymczasem obsługa Meltemi potrzebowała dobrych 15 minut na wylosowanie kto poświęci się i zajmie naszym apetytem (a może i satysfakcją z wizyty). Liczba gości w tym czasie nie zwiększyła się drastycznie, więc nie sądzę, żeby te kilka osób przechodzących od stolików do kuchni nie miało czasu podejść. Gdyby nie brak alternatywnego lokalu w okolicy, po prostu wstalibyśmy i wyszli.

Ostatecznie jednak zjawiła się kelnerka i przyjęła zamówienie. Na szczęście na jedzenie nie trzeba było czekać równie długo. Jako przystawkę podano bagietki z pastą oliwkowo-serowo-czosnkową. Idealne, gdyby nie szczypta soli za dużo. Jako główne danie zjedliśmy Kotopoulo me haloumi, czyli pierś z kurczaka, z suszonymi pomidorami, serem, grillowanymi kawałkami bakłażana, papryk i marchewki oraz Prasini me arni, czyli sałatkę z rukolą, suszonymi pomidorami, plastrami pieczonego jagnięcia i serem.Tym z kolei pozycjom zabrakło wyrazu. Zrobiłem coś, czego praktycznie nigdy w restauracjach nie robię - sięgnąłem po sól i pieprz. Zwykle wolę, kiedy kucharz próbuje tego co robi zanim wypuści rzecz z kuchni, ale może targały nim wyrzuty sumienia za bagietki? Mimo doprawienia, niedosyt wrażeń pozostał. O ile kurczak dobrze współgrał z sosem jogurtowym, o tyle warzywa pozostawiono same sobie, osłabiając końcowy efekt. Zachwyciłbym się sałatką, gdyby była zdecydowanie na zimno, albo na ciepło, a nie letnia. Mięso perfekcyjnie delikatne, świetne suszone pomidory, wybaczalny nadmiar oliwy na zieleninie, kapitalna kompozycja smaków tylko temperatura nijaka.

Na deser Kataifi, czyli słodkie włosie z lodami i listkiem mięty. Budzi skojarzenia z baklavą - i w konkurencji z nią przegrywa.

Podsumowując - prawie przyjemne miejsce, ale przydałoby się tchnąć w nie trochę życia i inspiracji. Rozumiem, że Grecja budzi leniwe skojarzenia, ale niech lenistwo ogarnia gości, a nie biznes. Szczególnie, kiedy lokal ma reprezentować nazwisko pretendujące do maestrii w dziedzinie gotowania.

Wrócę? Nie wcześniej niż za rok.

Brak komentarzy: