7 gru 2008

Sobotnia rozpusta

 
W końcu nadszedł moment kuchennej konfrontacji wszystkich firmowych kucharzy-gawędziarzy, czyli "mojego szefa, też Tomka", Szymona i  mnie. Dzień ten przejdzie do historii jako wspomnienie rozkosznego przejedzenia. Pierwsze danie: opisywana już na Ambrozjadzie zupa z dyni, złożona z wdzięcznie wyważonych aksamitno-puchowych akordów dyni (i selera) oraz octu.
Widoczna na zdjęciu zielona przystawka to łosoś z pastą z mascarpone i gorgonzoli, zawinięty w liście sałaty.
Drugiemu daniu, czyli moim naleśnikom, niestety nie udało się przeskoczyć wysoko zawieszonej poprzeczki. W towarzystwie past fasolowych oraz pomidorków z kolendrą w sezamie wypadły nie dość przekonująco.
Na deser Szymon zaproponował ciasto czekoladowe.
 
Świetne (a w towarzystwie lodów waniliowych i nalewek "mojego szefa, też Tomka" - jeszcze lepsze).
Niestety człowiek w porównaniu z absolutem to istota ulotna i jego żołądek mimo śmiałych ambicji ma ograniczoną pojemność. Wracając do domu skuliłem się w tramwajowym krzesełku i kwiląc, to z wypchania, to z zadowolenia, uśmiechałem się do współpasażerów wiedząc że w plecaku mam zapas ciasta i zupy.

1 komentarz:

ts pisze...

Nie no... z tym szefem Tomkiem to przegięcie.
Naleśniki były wyśmienite, pasty fasolowe jadłem jeszcze dziś jako dodatek do kaszy gryczanej.
Co do łososia, to istotne że był surowy, marynowany.
Generalnie posiłek był taki, że jeszcze dziś ledwo się ruszam.