13 paź 2008

Blue Cactus, Warszawa (***)

Po spacerze w Łazienkach podjechaliśmy ze znajomą do pobliskiego Blue Cactusa na kolację. Chociaż nie była to moja pierwsza wizyta w tym lokalu to dla przypomnienia karty zajrzałem na stronę www i zbłądziłem w informacje o personelu, jego kwalifikacjach i ambicjach. Lektura ta nastroiła mnie bardzo wymagająco.

Po wejściu do restauracji natychmiast przytłoczył mnie gwar wszechobecnych dziecięcych głosików. Rzut okiem w głąb i okazało się, że najwyraźniej trafiliśmy na jakąś kumulację rodzinnych obiadów. Jednym może to odpowiadać, innym nie. Moje usposobienie preferuje spokój. O ile potomstwo gości to niezupełnie przedmiot troski restauratora, o tyle warto uwzględnić to planując w Blue Cactusie kameralne, a na pewno intymne spotkanie - po prostu się takie nie uda.

Chwilę oczekiwania na stolik spędziliśmy na kanapie obserwując obsługę przy barze. Chciałbym zauważyć w tym punkcie, że nie chodzę po restauracjach z wyniośle sarkastyczno-wścibskim spojrzeniem Antona Ego. Po prostu wodzę wzrokiem po otoczeniu zanim zostanie zaproponowane/wskazane mi miejsce. Oprócz przebiegających w tę i z powrotem dzieci zauważyłem zatem dość powolną obsługę (być może z ostrożności, by nie potknąć się/zostać potrąconym przez czyjąś pociechę).

W końcu usadzono nas - parę - między czterema "rodzinnymi" stołami. Być może nie było innych miejsc, a być może zabrakło odrobiny wyczucia. Naprawdę przydałoby się, żeby "ambitne" restauracje wzięły sobie do serca niektóre z zasad Gordona Ramsaya, a wśród nich tę, która mówi postaw się w roli gościa. Kiedy w ciepły jesienny wieczór do twojej restauracji przychodzi chłopak z dziewczyną, raczej nie marzą o tym, żeby z niemal każdej strony ogłuszały ich gaworzenia, pokrzykiwania i komendy tatusiów. To chyba niezbyt trudne, co?

Co do samego stolika, jego powierzchnia była lekko lepka. Chociaż blaty są wycierane po każdym gościu, to do rozważenia jest wymiana ich na coś może mniej "meksykańskiego" w stylu, a bardziej estetycznego. O pomstę do nieba za to zdecydowanie wołają karty - na tych, które dostaliśmy były jeszcze jakieś resztki sosów, czy innych substancji.

Zamówiliśmy drinki - celując w pospolity ale dzięki temu ułatwiający porównanie gust - Mojito w wersji z alkoholem i bez. Po dłuższym oczekiwaniu otrzymaliśmy je. Przyzwoite, prawie niezłe - i w tym alkoholowym bardzo mało alkoholu (aż sprawdziliśmy, czy nie pijemy nie tego co trzeba). Następnie zamówiliśmy przystawkę i główne dania. Wybór tych drugich był dość skomplikowany, ponieważ kilka opcji jest bardzo podobnych (przynajmniej w opisie) a obsługa nieczęsto zastanawia się czy goście potrzebują porady. Notabene, jeśli do rachunku wliczone jest 10% profesjonalnej obsługi, sam rachunek jest relatywnie spory, to oczekiwałbym, że kelner/kelnerka potrafią użyć słowa "słucham", zamiast "co". To taka darmowa uwaga ode mnie, bez 10% dodatków.

Przystawka - awokado zapiekane z wytrawnym serem - no wreszcie coś zaczęło dziać się w dobrą stronę. Zdecydowanie za mało soli, ale kompozycja smaków trafiona bardzo dobrze.

Główne dania: filet mignon i taco jeszcze lepsze. Z całym szacunkiem dla tradycji amerykańskich ogromnych porcji uważam, że goście byliby szczęśliwśi z mniejszymi ilościami jedzenia (za niekoniecznie proporcjonalnie niższą cenę). Tak, czy inaczej, ze wszystkich doświadczeń w Blue Cactus jedzenie broni się najlepiej i odczuwalna jest obecność kogoś z pasją w kuchni. Żeby to podkreślić, z wysiłkiem wynikającym z przejedzenia, ale i z apetytem zjedliśmy jeszcze desery - bardzo dobry sernik i creme brulee, popijając wszystko kawą. Nie jest lekko być żołądkiem recenzenta, o nie.

Wyszliśmy z mieszanymi uczuciami i tak tę wizytę kronikuję. Aha, brawa dla hostess przy wejściu za to, że zreflektowały się i pożegnały nas zanim zdążyły się zamknąć za nami drzwi. Ciekawa kuchnia, umiarkowanie przyjemny wystrój, oziębła obsługa i za dużo dzieci. Trzy gwiazdki, do sprawdzenia ponownie za parę miesięcy. W międzyczasie za podobne pieniądze można zjeść lepiej, co opiszę w którymś z kolejnych odcinków.

3 komentarze:

Arim pisze...

Byliście w Blue Cactusie w sobotę lub w niedzielę w porze lunchu? Tam niestety faktycznie jest mnóstwo rodzin z dziećmi, dlatego, że to jest restauracja "children-friendly". I powiem szczerze, że jeśli będę miał dzieci, zamierzam tam z nimi chodzić. Tymczasem zalecane jest przychodzenie później - rodzin powinno być mniej. Jestem też zaskoczony opinią, że obsługa jest "oziębła" - musieliście mieć pecha, jak byłem tam dwa czy trzy razy, tak za każdym razem obsługa była miła, uprzejma i stosunkowo pomocna. Wprawdzie mam wrażenie, że się raz walnęli i podali nie do końca to, co zamówiłem ;) ale na szczęście i tak było pyszne :) A może to pamięć płata mi figle.

Shigella pisze...

Niestety, BC jest familijny.
Klnę na to za każdym razem.
Z porad praktyka - warto jest iść w związku z tym do Iguany. Menu i kuchnia ta sama, a nic Ci nie wrzeszczy i nie biega koło stolika.

Menu faktycznie bywa brudnawe, ale stoły jak do tej pory były czyste.
Z jedzenia polecam fajitas jagnięce i dla wielbicieli ostrości - pepper poppers.

Kolejna wada to rezerwacje biznesowe - parokrotnie odeszłam z kwitkiem. Nie widuje się za to młodzieży w strojach sportowych, co jest plagą restauracji na Nowym Świecie (np. Tapas).

Unknown pisze...

Byliśmy w niedzielę wieczorem (18-20). To nie tak, że stół był brudny - tylko jego powierzchnia jest polakierowana czymś takim, co po dłuższej eksploatacji zaczyna być lepkie. Idealny stolik powinen dawać odczucie suchej czystości.

W Iguanie nie byłem, dzięki za sugestię - kiedyś sprawdzę (be prepared).

Co do rezerwacji biznesowych - też raz się odbiłem. Podwójnie przygnębiające było to, że a) BC nie wywiesiło żadnego symbolicznego choćby "spieprzaj dziadu", b) był to lodowaty, zimowy wieczór. Poczułem się adekwatnie zaszufladkowany.

Co do oziębłości obsługi - być może to ze zmęczenia tymi dziećmi.