1 sie 2008

TGI Fridays, Warszawa (***)

Sieciowe restauracje z tzw. kuchnią amerykańską cieszą się względnie dużą popularnością - jedzenia jest dużo, smaki dość łatwe do oswojenia i swojska atmosfera. Fridays we wszystkich tych kategoriach celuje, dlatego jest idealnym miejscem na zrelaksowane spotkania ze znajomymi. Lokal urządzony jest bardzo krzykliwie, zarówno wizualnie, jak i dźwiękowo - stoliki w biało-czerwone pasy i głośna muzyka od progu ustawiają gości w niewyrafinowanej stylistyce. Obsługa jest raczej bez zarzutu. Piszę "raczej", ponieważ z dawniejszych wizyt pamiętam większy entuzjazm. Menu chyba rzadko ulega zmianom - fakt sam w sobie nie będący problemem. Martwi mnie natomiast mniejsza staranność przyrządzania jedzenia. Zamówiłem jedną z kilku past, z grilowaną piersią kurczaka, szczypiorem i pomidorami. Makaron - sam w sobie przyzwoity - gotował się o 30-60 sekund za długo. Restauracja nie była oblężona gośćmi, więc nie wierzę, że kucharz nie miał czasu żeby poświęcić nieco więcej uwagi. Pomidory były bardzo pośledniego gatunku, kura podejrzewam, również. Takie detale obniżają noty bardzo sympatycznej potrawie. Smutno było też napić się ulubionych kiedyś drinków: June Buga, Lights of Havana i Strawberry Margheritta. Barman najwyraźniej ma problem z utrzymaniem proporcji składników: june bug był za słodki, havana za wodnista, a margheritta za mocna.

Mam nadzieję, że właściciel Fridaysa odwiedza czasem swój przybytek jako gość. Szkoda, żeby ten najprzyjemniejszy z lekkich lokali jeszcze bardziej się rozstroił.

Na szczęście na stały poziom kolegów z pracy można zawsze liczyć.

Brak komentarzy: